Dziennik 8.04.1960 – 2.04.1961
Dziennik Anny Pogonowskiej z lat 1960–1961 skupiony jest przede wszystkim na opisie życia rodzinnego autorki, a także na relacjonowaniu licznych spotkań literackich, w których brała w tym okresie udział. Szczególnie dużo miejsca poświęca zjazdowi w Gdańsku, który – jak stwierdza – stanowi coroczny, stały punkt jej życia literackiego, pozwalający na kilka dni przestać myśleć o dzieciach i mężu.
W dzienniku można znaleźć wiele opinii Pogonowskiej na temat ówczesnej literatury i poezji. Przeważnie są one utrzymane w bardzo zjadliwym i krytycznym tonie. Autorka krytykuje współczesne „barbarzyńskie” książki, szydzi także z twórców, których jedynym zainteresowaniem są – jak twierdzi – kilkunastoletnie dziewczynki: „Denerwują mnie te sztuczne schematy krytyków i denerwuje mnie cielęce przyjmowanie za dobrą nutę zbarbaryzowanych wzorców doświadczenia ludzkiego t.zn. Borowskiego, Hłaskę, Brychta. Wiem, że jestem przedstawicielką przeszłości t.zn. konwencji t.zn. kultury. Chyba nie zawsze nowość jest wartością pozytywną. Nie cierpię tych cynicznych chłopaków” (k. 3v-4r). Nieprzychylne opinie i szyderstwa autorki koncentrują się szczególnie na przedstawicielach łódzkiego środowiska literackiego. Winą za zły stan tamtejszej elity obarcza marginalizację Łodzi na tle reszty kraju: „Stejnert, Czarny, Ochocki, Budrecki – żeby tylko tych wymienić, to ludzie o solidnych intelektach, a równocześnie schizofrenicy, w pewnych okresach patologiczni. Istniejąc tak na krawędzi, czy zdobywają coś dla literatury? I czy ta degrengolada w środowisku łódzkiej elity – nie jest wynikiem marginesowości naszego losu, braku pisma, braku warunków, które pozwoliłyby na – rozwój?” (k. 76r). Pogonowska ceni sobie natomiast poezję Tadeusza Różewicza: „Zazdroszczę Różewiczowi. On jest poza kulturą. Dla niego pojęcia nic nie znaczą. On jest i rzeczy. Ktoś, on, tworzy stosunki między sobą a rzeczami. U mnie każda rzecz składa się ze stu idei, albo z jednej idei i stu jej odbić” (k. 46r-46v).
Tym, co różni opisywanych przez autorkę literatów od niej samej jest jej zdaniem fakt, że oni – mężczyźni – mogą poświęcić się twórczości pisarskiej „na pełen etat”. Sama Pogonowska z chęcią przyjęłaby możliwość skupienia się wyłącznie na pracy literackiej. Nie mogąc jednak porozumieć się w tej sprawie z mężem, tkwi w związku, w którym literatura zepchnięta jest na dalszy plan przez męczące fizycznie i psychicznie prace domowe: „Robota. Nie starcza mi słów i odwagi by opisywać jak się męczę. Poganiana znanym słownictwem, w międzyczasie obdarzona rozrywką: sentymentalną piosenką z radia” (k. 22v). W kilku miejscach dziennika autorka otwarcie pisze o swoim niedopasowaniu do męża, o ich różnym spojrzeniu na świat: „Wchodziłam w małżeństwo jak w piekło, bo na ziemi nie mogłam istnieć. Naturalnie prawda jest rzeczą skomplikowaną, poza opisanym stanem uczuciowym, działał też atawistyczny nawyk, że należy mieć męża i rodzinę. Mąż mój myślał schematami antysemityzmu. Curie-Skłodowska, Wills czy Shaw – to były typy które należałoby uwięzić i.t.d. Nie dziwnego, że zapadłam się w przepaść” (k. 9v). Gniew na nieudane małżeństwo rozciąga się u Pogonowskiej szerzej na relacje damsko-męskie – jako kobieta czuje się w patriarchalnym społeczeństwie zniewolona, ograniczona, pogardzana: „Jak ja wytrzymuję [z mężem] nikt nie pyta, bo to przecież naturalne, że kobieta krząta się, sprząta i służy. Nienawidzę tej męskiej konwencji wtłaczającej kobietę w stan niewolnictwa. Nie cierpię spraw płci polegających na przypodchlebianiu instynktom niskim. Nie chodzi naturalnie o funkcje sexu, ale o wykorzystywanie sexu na rzecz egoizmu, próżności, zakłamania i.t.d.” (k. 82v). Z tego powodu z zazdrością patrzy m.in. na małżeństwo Jastrunów: „Mogą wszystko wzajemnie sobie mówić, to jest piękne małżeństwo, trzecie osoby niewiele ich interesują” (k. 24r-24v).
W dzienniku wiele gorzkich słów pada także pod adresem ustroju socjalistycznego. Pogonowska, która w pierwszych latach istnienia PRL wypowiadała się o nowych realiach w tonie dość życzliwym, po piętnastu latach doświadczania propagandy wymierzonej przeciwko przedstawicielom inteligencji, czuje się zgnębiona i pogardzana przez system: „Zdaję sobie sprawę jakim jestem produktem klasowym. Uważam stale za niesprawiedliwość, że muszę fizycznie pracować. Zapewne mój »rozwój« ucierpi, ale sprawiedliwość zyska. Tyle że »rozwój« jest bliższy mego nosa niż sprawiedliwość. Czyli, że słusznie ustrój mnie wtłoczył w te warunki. A inna sprawa, że bez klasy »leniuchującej« - niełatwo o kulturę” (k. 32r). W innym miejscu, jakby pogodzona z rolą, którą narzuca jej system, pisze z kolei: „Zła jestem na tą moją pasję jałowych dociekań, na te zabawy z pojęciami. I w ogóle te udręczenie które przeszkadza żebym była pożytecznym członkiem społeczeństwa” (k. 37r). Pogonowska nie jest też do końca przekonana o wartości swoich dzieł, często wątpi w jakość pisanych przez siebie wierszy: „Wiersze moje stały się czymś w rodzaju magicznych zaklęć, chcą zmusić rzeczywistość żeby istniała, żeby miała sens. Kto im uwierzy, kto się im podda. Czy ja im wierzę” (k. 79r).