Moje powojenne czarne dni
Autorka rozpoczęła zapiski od bieżących wydarzeń z 1968 r., gdy dostawała telefony z pogróżkami. Przypuszczała, że nękającą osobą może być któryś z zabójców jej męża, Stefana Martyki, który wyszedł z więzienia dzięki amnestii lub po odsiedzeniu wyroku. Te nieprzyjemne zdarzenia przypomniały jej okres po śmierci męża, gdy bała się o swoje życie. Skłoniło ją to do spisania wspomnień z tego okresu. Właściwe wspomnienia diarystka zaczęła od czasu krótko po zakończeniu II wojny światowej. W czerwcu 1945 r. wróciła do Warszawy i spotkała byłą więźniarkę obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Dowiedziała się od niej, że jej matka, Anna Lindorf, zmarła w obozie. Na tę wieść Zofia wybuchła płaczem, kobieta zaczęła jednak ją pocieszać, stwierdzając, że jej matka miała szczęście, zmarła bowiem śmiercią naturalną, a nie w komorze gazowej. Autorka następnie wróciła do zrujnowanego budynku, gdzie znajdowało się jej mieszkanie. Tam znalazła zwłoki swoich dwóch suczek, Fiakki i Flory. Pochowała ich szczątki na podwórku. Potem wyjechała do Zalesia, do swojej kuzynki Jadwigi Sosińskiej i jej córeczki Marty, gdzie zatrzymała się na krótki czas, aby znaleźć pocieszenie po trudnych przeżyciach. Następnie udała się do Nałęczowa, gdzie urządzony został ośrodek dla osób, które straciły domy w czasie wojny, zarządzany przez Ministerstwo Kultury i Nauki. Zamieszkała razem z innymi przedstawicielami i przedstawicielkami środowiska artystycznego i naukowego. Tam odnalazł ją ówczesny mąż, Aleksander Gintowt. Mimo że Zofia go nie kochała, próbowała kontynuować nieudany związek. Gintowt okazał się alkoholikiem i człowiekiem nieuczciwym. Wkrótce został aresztowany za malwersacje finansowe. Spędził osiem miesięcy w więzieniu. Sytuacja ta ostatecznie uświadomiła autorce, że nie warto kontynuować tego małżeństwa.
Diarystka po wojnie została zatrudniona w Teatrze Polskim, zarządzanym wówczas przez Arnolda Szyfmana i Stefana Martykę. W ten sposób poznała swojego trzeciego męża. Gdy zaczęli się spotykać, do Zofii przychodziły nękające listy od pierwszej żony Stefana. Zarzucała jej ona, że próbuje odebrać ojca ich dwuletniej córeczce. Zofii trudno było znieść tę sytuację, a ponieważ już była w ciężkim stanie psychicznym spowodowanym przeżyciami z czasu wojny, uznała, że nie udźwignie kolejnych trudności. Chciała zerwać z Martyką i kilkukrotnie próbowała to zrobić. Jednak gdy Stefan oświadczył, że nigdy już nie wróci do żony, nawet jeśli rozstanie się z Zofią, postanowiła walczyć o to uczucie. W pamiętniku autorka zamieściła krótki biogram Stefana Martyki. Urodził się 7 września 1909 r. w Bochni, pochodził z rodziny robotniczej. Uczył się w gimnazjum w Krakowie, następnie studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, grając jednocześnie w orkiestrze symfonicznej w Filharmonii. Przerwał studia prawnicze i rozpoczął naukę w Szkole Dramatycznej w Warszawie. Grał w teatrach w Wilnie, Częstochowie, Katowicach. Małżeństwo z trzecim mężem było najbardziej udanym związkiem ze wszystkich, które wspomina autorka. Szczęście to jednak trwało zaledwie pięć lat i zakończone zostało zabójstwem Stefana z powodów politycznych – jako lektora propagandowej audycji Fala 49 nadawanej w Polskim Radiu. Zofia Lindorf dokładnie opisała zabójstwo męża, a następnie śledztwo i proces sprawców. Napad nastąpił po przyjęciu, które wydali z okazji imienin Stefana, 8 września 1951 r. Rankiem następnego dnia do ich mieszkania weszło kilku mężczyzn: „Zmęczoną i śpiącą – zbudziła mnie Kazia (nasza gosposia – Kazimiera Magierska […]) – mówiąc, że przyszli jacyś panowie, dwaj, są u Stefana, a dwaj inni chcą się ze mną widzieć. Otumaniona snem i zła, włożyłam szlafrok i wyszłam do jadalni. Stało tam dwóch młodych ludzi o pospolitym wyglądzie, z których jeden powiedział: »Proszę, niech pani pozwoli do przedpokoju«. Wyszłam. W pokoju Stefana była cisza. Mijając łazienkę, zostałam tam wepchnięta, po czym drab chwycił mnie ręką za usta, abym nie krzyczała, a drugą uderzył mnie, kastetem pewno – w tył głowy. Od razu straciłam przytomność i upadłam. Kiedy ją odzyskałam, leżałam nie w łazience, a w jadalni, widocznie stamtąd wywleczona; obok mnie klęczała skulona nieopodal Kazia zalana krwią, a w mieszkaniu panowała głucha cisza. Dźwignęłam się i chwytając się mebli, pobiegłam do pokoju mego męża. Leżał na podłodze z zakrwawioną głową i prawą ręką głaskał się po sercu. Na moje wołanie nie odpowiadał. Drzwi wejściowe były przymknięte, nikogo obcego w mieszkaniu nie było. Zaczęłam robić alarm, telefonować po pogotowie i milicję. Cały nasz dom, nasze gniazdo – był schlapany krwią Stefana, moją, Kazi, bo jemu kładłam poduszkę pod głowę, z mojej głowy po karku spływała krew, a Kazia była własną krwią jakby schlustana. Ja zemdlałam i nie wydałam dźwięku, więc mnie zostawili po pierwszym uderzeniu, Kazia wrzeszczała i krzyczała w niebogłosy, więc bili ją bez wytchnienia. Czepiałam się drzwi, okien, różnych przedmiotów, znacząc wszystko krwawymi śladami. Zawieziono nas dwiema karetkami pogotowia: Stefana do »Omegi« oddzielnie, nas też tam, a po opatrunkach i operacjach – mnie odwieziono do domu, a Kazię na Hożą do szpitala pogotowia. Ja miałam mały odprysk kości czaszkowej, a Kazia – miała 6 ran 7-centrymetrowych i wstrząs mózgu. Chirurg przy jej zszywaniu biedził się, bo brakło już skóry” (k. 21–22). Przez trzy kolejne dni Zofia nie otrzymała żadnych informacji o stanie swojego męża. Dopiero po tym czasie dowiedziała się, że Stefan nie żyje.
Potem nastąpiło długie śledztwo, podczas którego autorka musiała być ciągle do dyspozycji organów ścigania, aby pomóc w rozpoznaniu przestępców. Nie zwracano przy tym uwagi na jej stan psychiczny czy zdrowie: „Byłam potrzebnym przedmiotem. Wożono mnie autem (140 km na godzinę!) do więzień: Lublina, Łodzi, do Krakowa na Montelupich, gdzie przez okno lub szparę w drzwiach oglądałam szeregi uwięzionych młodzieńców. Czasem tak stałam 4–5 godzin na słabych drżących nogach, bliska omdlenia” (k. 23). Gdy w końcu sprawcy zostali ujęci, nastąpił kolejny ciężki moment – proces, w którym Zofia musiała uczestniczyć: „Byłam w sądzie tylko jeden raz – w tym dniu, w którym zeznawałam. Nie chciałam nic widzieć, stojąc przed barierką dla świadków, patrzyłam w nicość” (k. 24). Diarystka opisuje potem kontekst polityczny zabójstwa, którego motywacją miała być chęć emigracji sprawców do USA: „Chcieli jakoby »zaprotestować« przeciwko artystom wygłaszającym antyamerykańskie teksty, mając nadzieję, że tym przypodobają się ambasadzie USA – i uzyskają wizę wjazdową” (k.25). Na „czarnej liście” tej grupy było czterech artystów – oprócz Martyki Aleksander Zelwerowicz, Jan Kreczmar i Marian Wyrzykowski. Zginął tylko Martyka, ponieważ do jego mieszkania był najłatwiejszy dostęp (znajdowało się na parterze). Zofia stwierdza, że: „Stefana zgubił jego doskonały głos i bezbłędna dykcja […]. Teatr był jego pasją i umiłowaniem najgorętszym, kochał sztukę, był znawcą i admiratorem muzyki […]. Nie był politykiem – to pewne. Nie interesował się tymi sprawami, były mu dalekie. Jego udział w »Fali 49« – nieszczęsnej i przeklętej, jak się okazało – był przypadkiem. Zaproponowano mu, aby jadąc z teatru na obiad do domu – wstępował do Radia na 3-minutową audycję. Kiedy się zapytał: »Co to będzie?«, odpowiedziano: »Aktualne krajowe komunikaty« […]. Był przypadkowym narzędziem, tarczą, speakerem, głosem – i dlatego męczeńską śmiercią zginął” (k. 25–26). Po tych wydarzeniach diarystka pogrążyła się w rozpaczy. Po pewnym czasie wróciła do pracy na scenie, nie potrafiła jednak zaangażować się tak jak wcześniej. W domu natomiast popadała w stan apatii i otępienia. Za namową koleżanki zaczęła się leczyć u dr. Beniamina Jochwedsa, nie podała jednak, jakiego rodzaju było to leczenie. Dopiero po kilku latach udało jej się do pewnego stopnia ochłonąć z traumy. Wspomina, że jedyną prawdziwą pociechą po śmierci męża była dla niej suczka Flika. Ta jednak wkrótce umarła i autorka poczuła się jeszcze bardziej osamotniona.
Kolejna część zapisków zawiera m.in. opis wrażeń związanych z oglądanymi przez Lindorf sztukami teatralnymi. Diarystka odniosła się m.in. do premiery słynnego spektaklu Dziady, wystawionego na deskach Teatru Narodowego w 1968 r. Była nastawiona sceptycznie do tego przedstawienia, ówczesny teatr nie wywierał już na niej dużego wrażenia. Tym razem jednak było inaczej: przedstawienie zachwyciło autorkę, wprowadziło ją w „stan artystycznej euforii” (k. 47). Nie podobała jej się natomiast inscenizacja Wesela w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, której bliżej jej zdaniem było do występów folklorystycznych niż dramatu narodowego. Diarystka wspomniała o szalejącej na początku 1969 r. w Warszawie epidemii grypy, z powodu której normalne funkcjonowanie miasta zostało zaburzone. Zamknięta została część szkół, teatry często odwoływały przedstawienia, służba zdrowia nie dawała sobie rady z opanowaniem sytuacji. Sama autorka odizolowała się od ludzi, zamykając się w domu i przeprowadzając zabiegi odkażające zgodnie z poradami ks. Sebastiana Kneippa, czyli m.in. okadzanie mieszkania jałowcem. Autorka nie miała w końcowym okresie swojego życia dobrych kontaktów z rodziną, zwłaszcza z młodszym pokoleniem, które uważała za niewychowane i zarozumiałe. Próbowała nawiązać z nimi bliższe relacje, ale jej starania zostały zlekceważone. Utrzymywała kontakt z kuzynką Jadwigą Sosińską i znajomymi ze środowiska artystycznego.