Dzienniki Jadwigi Rapackiej (teczka IV)
Rapacka nieco więcej czasu spędza na spotkaniach towarzyskich. W 1956 r. odświeża dawne znajomości – odwiedza Henriego Ponsota, byłego ambasadora francuskiego w Turcji, którego poznała podczas swojej pracy w konsulacie w Opolu w latach 20. Początkowo jest rozczarowana spotkaniem, inaczej zapamiętał on czasy spędzone w Opolu niż Rapacka: „Przypominam to, tamto – nic nie pamięta. No, rozumiem, że on nie może do tych wspomnień tak jak ja podchodzić (…). Ale – swoją drogą, nie pamiętać sceny, gdy naszym delegatom przez wyjący groźby tłum niemiecki torował drogę, nie pamiętać epizodów powstania (…). Ani… on może w ogóle zapomniał i o swoich afektach do mnie. Zostałam zredukowana do exkoleżanki jego bratowej” (zesz. 11, s. 14–15). Dochodzi później jednak do wniosku, że Ponsot, pracując w swoim życiu zawodowym w kilkunastu placówkach, nie może ze szczegółami pamiętać wszystkich doświadczeń z pobytu w tych miejscach. Diarystka utrzymuje potem nadal kontakty z Ponsotem i jego żoną.
Z kolei podczas świąt wielkanocnych w 1957 r. spędzonych u znajomych – Komierowskich – spotyka prawnika z Poznania, Krzysztofa Skubiszewskiego, i syna ambasadora Morawskiego, Macieja. Odkrywa, że mają wspólnych znajomych – Platerów. Przy tej okazji autorka dowiaduje się, że jej przyjaciel z młodości – Jaś Plater – podkochiwał się w niej, co jest dla niej dużym zaskoczeniem. Jednocześnie w zapiskach coraz większą rolę wydają się odgrywać rozważania o literaturze, historii, sztuce, refleksje osobiste i religijne. Rapacka analizuje twórczość Heinego i Goethego, czyta biografię Mickiewicza, dzieła Ralpha Waldo Emersona, Ostatniego Mohikanina Coopera, dzieła Swamiego Wiwekanandy, książki historyczne i dotyczące sztuki renesansu. Lektura Wiwekanandy skłania ją do refleksji nad chrześcijaństwem: „Vivekananda, jak hindusi znający chrześcijańską religię, żywią cześć dla Chrystusa, uważają Go za Syna Bożego, za wcielenie Słowa, za jedną z »realizacji«, jak Buddha określił samego siebie. Natomiast oburza ich Ukrzyżowanie. Ten stosunek narodu do swego proroka nie mieści im się po prostu w głowie. U nich Jezus byłby wielbiony i czczony (…). Ale dręczyć, nagabywać, wyzyskiwać, prześladować, a w końcu zamordować – to wprost przechodzi ich pojęcie. Co gorzej – męczeństwo to wznieść do wyżyny doktryny, głosić kult cierpienia i emblematem wiary uczynić wizerunek Ukrzyżowanego! Jesteśmy tak do tego stanu rzeczy przyzwyczajeni, że dopiero te oburzone słowa rzuciły jakby snop światła na dramat Ewangelii i ukazało go z zupełnie innej strony (…). My jesteśmy z tym od dziecka oswojeni, nas razi Kali tańcząca na stosie czaszek i sępy rozszarpujące trupy w Wieży Milczenia. To jest dla nas potworne, bo niezwykłe i nieznane. Podobnie czyni hindus, gdy zetknie się z dziejami Chrystusa. Porównywa je z dziejami Buddhy i jest zgorszony. Ja kto? za życie pełne świętości, za wszystko świadczone dobro, za naukę otwierającą drogę do nieba – tortury i zbrodnia! I uważa nas za zwyrodniałych, że w Kościołach wieszamy emblemat męki i obojętnie bez wzruszenia, ba! z roztargnieniem nawet spoglądamy na tak straszliwe zjawisko jak człowiek rozpięty na Krzyżu!” (zesz. 11, s. 91–92).
Coraz większej siły nabiera samokrytycyzm autorki – twierdzi ona, że jej myśli są bezładne, trywialne, że ma w głowie „groch z kapustą”. Czuje, że niewystarczająco rozwija się duchowo i intelektualnie, często określa się mianem „nieuka”. Stwierdza, że Bóg nie może przebić się przez jej umysł. Prowadzi nadal dialogi z wyobrażonym czytelnikiem, który jest również głosem strofującym ją i radzącym narzucenie sobie jeszcze większej dyscypliny umysłowej oraz zwrócenie się o pomoc do Boga. Przykładem jest poniższa „rozmowa”:
Czyt. Jak ci się żyje?
Ja. Podle. Tak podle, jak chyba nigdy. (…) wcześniej miałam więcej złudzeń. A dziś, gdyby zaskoczyła mnie nagle śmierć, to odeszłabym – nie wiem dokąd. Jestem nieprzygotowana jak nigdy chyba. Jestem rozproszkowana w najpodlejszy – powtarzam: najpodlejszy – sposób. Usiłuję się modlić – obskakują najtrywialniejsze, najgłupsze myśli. Szukam ratunku – nie potrafię znaleźć!
Czytelnik Rok temu byłaś na lepszej drodze.
Ja Może to się tylko tak zdawało. W każdym razie nie czułam tej pogardy dla siebie, tego rozpaczliwego poczucia własnej nicości. Znikąd ratunku, znikąd!
Czytelnik A Bóg?
Ja Jakże Bóg może przedrzeć się do mnie? Czy w postaci ciosu, którego się panicznie boję? Ja pragnęłabym osiągnąć polepszenie drogą spokoju.
Czytelnik Czyli lenistwa. Zostać doskonałym, nic nie poświęciwszy. Gdzie tu zwycięstwo? Zanadto, moja droga, przesiąkłaś racjonalizmem francuskim. (…) Trzeba zawrócić.
Ja Jak? Przecież ja uświadamiam sobie moją nicość, moje zakłamanie.
Czyt. To mało. Trzeba walczyć. Walczyć na każdym kroku. Nie zawrócisz inaczej. I nie odkładaj na jutro. Od razu, w tej chwili. Przy pierwszej okazji, gdy obskoczą cię te właśnie głupie, trywialne myśli. Nie figluj im. Odpędź” (zesz. 11, s. 149–150).
Dużo miejsca diarystka poświęca też rodzinie, szczególnie wspomnieniom o ojcu. Postrzega ona swojego brata jako winnego jego śmierci: „Ja stale robię sobie wyrzuty co do Ojczyka. Może to dlatego, że stał się już dla mnie Legendą. Widzę teraz tylko to, co było esencją jego duszy, to, co było w nim piękne i szlachetne (…). Dominuje we mnie litość i tkliwość. Jak wyobrazić sobie Ojczyka bez jego choroby? Bez tych – do dziś dnia wspomnieniem rwących serce – krwotoków? Tej hojności, którą wszyscy wyzyskiwali, i dlatego wzbroniłam się stanąć w ich szeregu. Tego Jacka, który… a nie! tego nawet nie jestem w stanie wyrazić słowami. Łzy napływają do oczu. To boli, boli, boli! Rzecz dziwna, nie boli mnie żadne wspomnienie krzywdy własnej. Żadne. Ale ból Ojca, ale krzywda jemu wyrządzona, to szarpie tak jak matkę, gdy chodzi o jej dziecko” (zesz. 11, s. 2). W innym miejscu stwierdza, że „Ojciec tworzył dzieci jak obrazy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami (…). Jak na złość, własny twór skrócił mu życie. Jacek był jakimś złym duchem, potworem poczętym na jego zgubę. Jacek zabił Ojca, raczej on niż choroba. Wątły organizm fizyczny nie mógł wytrzymać dłużej tej wewnętrznej szarpaniny. Nerwy raczej niż chore płuca odmówiły posłuszeństwa” (zesz. 11, s. 113). Nie wyjaśnia, czym dokładnie spowodowany jest jej gniew na brata i jaką krzywdę wyrządzić miał ojcu.
Autorka nadal utrzymuje tylko kontakt listowny z matką. W początkach lutego 1957 r. dowiaduje się, że matka miała wypadek – poślizgnęła się i upadła, wskutek czego została unieruchomiona. Martwi się o nią, pozostała ona bowiem w Olszance sama z synową Heleną, która również jest słabego zdrowia. Diarystka relacjonuje wydarzenia z Polski. Rząd PRL zaczął w czasie odwilży zachęcać emigrantów do powrotu do kraju. Wkrótce docierają też informacje o wypadkach poznańskich w czerwcu 1956 r. Rapacka stwierdza, że jest to zdarzenie kompromitujące dla propagandy repatriacyjnej władz PRL, gdyż nikt już nie będzie chciał tam przyjeżdżać. W październiku 1958 r. jedzie do Monte Carlo po rzeczy, które tam zostawiła (m.in. dzienniki), spotyka się z dawnymi koleżankami. Po powrocie zaczyna czytać stare zapiski, odgrzebując wspomnienia z lat 40. Dziwi się, że wtedy jeszcze marzyła po cichu o jakichś miłosnych uniesieniach. Teraz (w 1958) stwierdza, że już całkowicie wyrzekła się kobiecości (czy raczej: kobiecość ją opuściła). Analiza dzienników utwierdza ją ponownie w przekonaniu o regularności okresów dynamicznych i statycznych w jej życiu. Wydaje się, że po lekturze następuje poprawa samopoczucia. Zaczyna też autorka pisać o odczuwaniu obecności Boga w jej życiu i radości z tego powodu.