Pamiętniki Marji Ścibor-Rylskiej, t. 7: od 1938 do 1946 roku
Pierwsze karty pamiętnika wypełniają wspomnienia z pracy akwizytorki, którą autorka podjęła tuż przed wybuchem II wojny światowej i kontynuowała następnie w trakcie okupacji. Diarystka wspomina, iż pomimo słabego stanu zdrowia i wielu przebytych w poprzednich latach operacji, z radością wykonywała swoje obowiązki, dzięki nim poznała bowiem wielu życzliwych ludzi. Praca była nie tylko ciężka, ale w czasie okupacji hitlerowskiej stała się także niebezpieczna: „Obładowana jak wielbłąd wchodziłam z wielkim wysiłkiem do tramwaju z wypchanym plecakiem i dużymi dwiema torbami w rękach. Od rana biegałam po towar, a potem roznosiłam go wszędzie, według zamówień. […] Dziw tylko że Niemcy, którzy ciągle urządzali obławy, ani razu mnie nie przyłapali, choć wysoka moja sylwetka, udająca dromadera, b. się w oczy rzucała” (k. 2r-2v). Niezależnie od ponawianych utyskiwań na ciężki los w czasie wojny i trudów okupacji, z pamiętnika Ścibor-Rylskiej wyraźnie wyłania się obraz kobiety, która pomimo utraty całego swojego majątku, nadal posiadała rozliczne znajomości wśród inteligencji i elit międzywojennej Polski, dzięki czemu jej życie w okupowanym kraju znacznie różniło się od warunków, w których zmuszona była egzystować większość Polaków. Jej warunki lokalowe nie tylko znacznie poprawiły się w stosunku do okresu przedwojennego (z „Home’u” przeniosła się wraz z rodziną do 6-pokojowego mieszkania na Alei Szucha), ale także pobyt jej rodziny w nowym miejscu zamieszkania został w sprytny sposób zabezpieczony aż do wybuchu powstania warszawskiego dzięki kontaktom, które miał diarystka w ambasadzie włoskiej: „W tym celu w ambasadzie włoskiej wystawili dokument, który stwierdzał, że to mieszkanie należy do obywatela faszysty Włocha i jest nietykalne, a lokatorzy są przez właściciela wybrani, aby to mieszkanie spółdzielcze opłacać i pilnować. Dokument licznymi pieczęciami zaopatrzony, został przybity do drzwi wejściowych dla odstraszenia wszelkich eksmisji, bowiem gdyby się który z okupantów tego dopuścił, miałby do czynienia z ambasadą włoską, z którą musieli się przecież Niemcy liczyć” (k. 13v). Z pamiętnika wynika także, że Ścibor-Rylska dysponowała znajomościami (i odwagą), pozwalającymi w czasie pobytu jej syna w stalagu, m.in. wysyłać mu paczki żywnościowe poprzez komendanta Wehrmachtu, rezydującego na Placu Saskim w Warszawie: „[…] tam pokazywałam co dla syna mego kupiłam, przy nim te rzeczy pakowałam i on pod wskazany adres wysyłał – na szczęście tą drogą dochodziły, ale nigdy nie mogłam się dowiedzieć, czy wszystkie czy tylko pewna ich część” (k. 26v).
Zdecydowaną większość tomu wypełniają opisy dziejów rodziny autorki w czasie II wojny światowej: diarystka szeroko rozpisuje się na temat losów syna (wziętego do niewoli w czasie kampanii wrześniowej, a następnie przetrzymywanego w stalagu i odesłanego do pracy na niemiecką wieś, skąd uciekł latem 1940 roku), własnej pracy i zdrowia córek. Szczególną uwagę przykłada do dwójki swoich dzieci, które – jak twierdzi – podjęły w czasie wojny najgorsze życiowe decyzje: do córki Ewy, która wbrew przedwojennym zastrzeżeniom lekarzy zaszła w niebezpieczną dla jej życia ciążę, oraz syna Zbyszka, który po przedarciu się do Warszawy i rozpoczęciu tam pracy, wpadł w złe towarzystwo i uzależnił od hazardu: „Chcąc oddalić się jak najprędzej od wszelkich pokus, postanowił włączyć się do partyzantki na wschodzie. Z rozdartym sercem do żegnałam, a potem wyszłam na balkon i śledziłam jego sylwetkę oddalającą się, a w końcu znikającą za rogiem Marszałkowskiej ulicy” (k. 46r-46v). Tuż przed wybuchem powstania warszawskiego do zajmowanego przez autorkę nowego mieszkania na Żoliborzu sprowadził się oddział żołnierek Armii Krajowej, które zajęły mieszkanie ze względu na znajdujące się tam radio. Jeszcze po latach diarystka bardzo źle ocenia samą ideę powstańczego zrywu: „Sznurkami powiązane jakieś starego typu karabiny, nadłamane Mauzery, Buldogi miały stanowić uzbrojenie tych zapaleńców przeważnie piętnastolatków, którzy z entuzjazmem i niezłomną wiarą w zwycięstwo oczekiwali gorączkowo sygnału, aby rzucić się na wroga dziesięciokrotnie silniejszego! Z przerażeniem i smutkiem przypatrywałam się tym przygotowaniom, bo można było doskonale sobie zdać sprawę z tego, iż akcja ta najmniejszej nie ma nawet nadziei powodzenia [...]” (k. 58v). Cały okres powstania Ścibor-Rylska spędziła w Warszawie, gdzie ukrywała się z najstarszą córką Kalinką oraz pozostawała w ciągłym kontakcie z walczącym na Żoliborzu synem Zbyszkiem. W ostatnich dniach walk kamienica w której ukrywała się autorka została jednak zniszczona, a ona jako jedyna z mieszkańców ocalała – jeszcze po latach wspomnienia te są dla niej bardzo bolesne, przypominają jej bowiem o nigdy nie odnalezionej i niepogrzebanej córce. Po tych zdarzeniach, dręczona ciężką chorobą, zdecydowała się na ewakuację z niszczonej stolicy – najpierw do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie do dalekiej rodziny w Milanówku. Końca wojny doczekała w Milanówku, skąd następnie, dzięki zaradności zięcia, przeniosła się wraz z całą ocalałą rodziną do Środy Wielkopolskiej. Tam niespodziewanie ujrzała na stacji agenta gestapo, który zamieszkiwał w Warszawie w tej samej kamienicy, co ona sama. Nie mając możliwości wydania go ze względu na swoją chorobę, pozwoliła mu uciec. W kontekście opisanego wydarzenia diarystka utyskuje na niesprawiedliwość i brak należytej kary dla zbrodniarzy wojennych, w czym można upatrywać śladów propagandy radzieckiej: „Niestety wszyscy ci mordercy pętają się teraz bezkarnie po całym świecie. N.R.F. najgorszym zbójom nadała wysokie, odpowiedzialne stanowiska, hołubi ich i opieką najczulszą otacza za popełnione zbrodnie obsypuje ich dolarami i dekoruje orderami straszne to wszystko i niezrozumiałe, gdzież jest ta sprawiedliwość na świecie?” (k. 86v).
Ostatnie karty pamiętnika zostały zapełnione wspomnieniami pierwszych powojennych miesięcy, w czasie których autorka nawiązała współpracę jako redaktorka z „Głosem Wielkopolskim” i „Gazetą Poznańską”, a także wspomnienia losów Zbigniewa, który w czasie pobytu na wybrzeżu poznał młodą wdowę i bez pytania matki o zgodę, rychło zaręczył się: „[…] gdy kiedyś [Zbyszek] pojechał na wybrzeże trochę odpocząć, zjawili się oboje i bez żadnych wstępów oznajmili mi że są po ślubie! Tak byłam oszołomiona i poruszona tą niespodziewaną nowiną, iż nie mogłam się powstrzymać od łez życzeń im szczęścia” (k. 104v).