PAMIĘTNIK 1939-1947
Pamiętnik rozpoczyna się od opisu przyjazdu autorki w okolice Wisły pod koniec sierpnia 1939 r. Tam szybko dociera do niej wiadomość o mobilizacji rezerwistów, która skłania ją do podjęcia podróży powrotnej do Warszawy. Na miejscu zastaje nerwową atmosferę, nie dostrzega jednak strachu w mieszkańcach stolicy – wszyscy są zdenerwowani, ale pewni zwycięstwa w nadchodzącej wojnie: „Przygnębienia i strachu nie zauważyłam u ludzi. Ja się tak bardzo nie przerażałam wojną, wszak przeżyłam 1914 i 1921-szy, niemcy nie byli w ten czas tacy okropni, zachowywali się kulturalniej niż inni żołnierze” (s. 5).
Wybuch wojny zastał autorkę w jej domu na Grochowie, gdzie – jak myślała – będzie bezpieczniej niż bliżej centrum miasta. Rzeczywistość szybko zweryfikowała jej oczekiwania – naloty na Grochów miały być nawet częstsze niż „na Warszawę”, a ciągnące przez tą okolicę wycieńczone po tygodniu walk polskie oddziały były łatwym celem dla niemieckiego lotnictwa. Po latach Szulcowa w następujących słowach opisywała drugi tydzień wojny: „Na schodach spali żołnierze, ludzie wędrujący, żydzi z Wawra, dzieci płaczące, pomagało się jak można było, najgorzej z wodą w pobliżu nie było studni” (s. 13). Autorka postanowiła wówczas przedrzeć się do ścisłego centrum Warszawy. Tam, jak się okazało, chwilowo sytuacja rzeczywiście miała być dużo lepsza niż na Grochowie: część sklepów była jeszcze otwarta, ludzie nie żyli w tak wielkim strachu niż na obrzeżach. Niedługo później jednak i tam rozpoczęły się regularne bombardowania i ostrzały artyleryjskie. Autorka miała być również świadkinią nasilających się aktów bezprawia wśród niektórych Polaków, którzy rabowali mieszkania bogatszych sąsiadów. Wreszcie nadeszła kapitulacja miasta, którą po prawie dziesięciu latach autorka nadal wspomina z wielkim bólem i rozgoryczeniem: „Nastąpiła kapitulacja. Bolesna była ta chwila; znaczy, nie byliśmy zwarci, silni i gotowi, po co było siebie samych oszukiwać; niedługo cieszyliśmy się wolnością” (s. 28).
Powrót na Grochów w początkach października był dla Szulcowej w dwójnasób bolesny – wymagał przeprawy przez zniszczone ulice, na których wciąż zalegały trupy ludzi i zwierząt, po dotarciu na miejsce odkryła zaś, że jej majątek został rozkradziony i zniszczony majątek: „To co zastałam w pokojach, świadczyło o zwierzęcej bezmyślności ludzi, choć się tłumaczyli, że niemcy plądrowali, ale to nie była niemiecka robota. Wszystkie książki, rękopisy naukowe i teatralne, dzienniki ustaw, było porozdzierane, ubrania niezabrane zmiętoszone, zgniecione na jednej kupie. Na to samo w innej dzielnicy miasta skarżył się do Tadzia prof. Handelsmann: zniszczono mu cenną historyczną pracę” (s. 30).
Kolejne karty pamiętnika wypełniają notatki z pierwszych miesięcy okupacji. Autorka pisze o prześladowaniach ludności żydowskiej, zbrodni wawerskiej oraz problemach z pracą i pieniędzmi. Najboleśniej Szulcowa wspomina jednak aresztowanie jej syna przez gestapo w kwietniu 1940 r.: „Tadzio oparty o stolik, patrzył tak dziwnie, jak nigdy jeszcze, coś bolesnego miał w nieruchomych oczach, bez słów mnie żegnał, oczami mi wypowiedział co miał na sercu” (s. 44). Kolejne tygodnie upłynęły autorce na próbach nawiązania kontaktu z synem lub przekazania mu paczek z żywnością i odzieżą; w pamiętniku znaleźć można także fragmenty grypsów wysyłanych do niej przez syna do początku maja 1940 r. do wywózki więźniów Pawiaka do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen w ramach Inteligenaktzion (Szulcowa nazywa ten obóz Oranienburgiem, od nazwy miejscowości, gdzie był ulokowany oraz ze względu na dawną, ponurą sławę nieistniejącego już tam obozu koncentracyjnego dla opozycji antynazistowskiej): „Dzień przechodzi za dniem, przekreślony, choć w rozpaczliwym niepokoju, ale względnie normalnie. Jaki szatan wymyślił obozy koncentracyjne? Jakiemu Molochowi składamy ofiarę z naszych dzieci?” (s. 63).
Przez pewien czas autorce udaje się utrzymywać kontakt z synem, okazjonalnie otrzymuje od niego ocenzurowane listy z obozu, których treść relacjonuje w pamiętniku. W listopadzie 1940 r. kontakt jednak się urywa, a listy adresowane do syna wracają, ze względu na brak możliwości odnalezienia adresata. Zrozpaczona autorka zmusza się do codziennego funkcjonowania: „Pokój czysty czeka na Tadzia, szykuję jego bieliznę, prasuję ubranie, przepycham dzień po dniu, wytwarzam konieczność codzienności, boję się czymś uchybić Panu Bogu, modlę się najżarliwiej jak umiem, aby Bóg go ochronił” (s. 81). Po wielu tygodniach niepewności, zupełnym przypadkiem autorka dowiedziała się, że dzień po wysłaniu ostatniego listu, 18 listopada 1940 r., jej syn został rozstrzelany. Ogarnięta rozpaczą Szulcowa starała się dowiedzieć, co stało się powodem zabicia jej syna. Na Pawiaku dowiedziała się, że został on rozstrzelany jako osoba zagrażająca przyszłemu państwu niemieckiemu. Po latach z rozpaczą odnotowała w swoim pamiętniku: „[...] niemiec silniejszy jest od Boga” (s. 83).
Pod datami 1943 i 1944 r. autorka pisze o wzmożeniu się terroru niemieckiego wobec Polaków i aresztowaniach jej kolejnych znajomych. Prześladowania dotykają także rodziny Szulcowej. Mimo zaangażowania w działalność konspiracyjną, jej mężowi udaje się uniknąć represji ze strony władz hitlerowskich: „Coraz groźniej przedstawia się sytuacja – niebezpieczeństwo czyhało ze wszystkich stron. Czesława, kilka razy legitymowali, ale, mimo, że miał przy sobie gazetkę, udało mu się wymigać” (s. 101). Ostatnie miesiące przed sierpniem 1944 r. wypełniło autorce nerwowe wyczekiwanie na wybuch powstania i wyzwolenie Warszawy: „Wiadomem było, że coś się szykuje z A.K. Czesław był przygotowany na wezwanie. Jedni wierzyli i byli przewidujący, szykując zapasy, inni nie wierzyli, jako rzecz niemożliwa. To cośmy myśleli, lub wierzyli nie odpowiadało nawet w przybliżeniu temu co było” (s. 104). Rytm życia diarystki w czasie powstania był – jak relacjonuje po latach – regulowany kolejnymi nalotami niemieckimi, pomiędzy którymi próbowano prowadzić względnie normalne życie. W opinii Szulcowej, kobiety znacznie lepiej znosiły ciężkie warunki życia niż mężczyźni: „Kobiety dzielnie się trzymały, z małym wyjątkiem, na nich spoczywało szare, codzienne życie [...]. Mężczyźni, po za tymi, co byli w akcji, nie wykazali nadzwyczajności, do każdej roboty trzeba było ich zapędzać” (s. 116). Po upadku powstania warszawskiego i ewakuacji ludności cywilnej autorka trafiła do obozu przejściowego w Ursusie. Tam, zupełnie nieprzygotowana na nowe udręki (gorsze, jak twierdziła, od niepewności losu w Warszawie), popadła w otępienie i rozpacz. Wówczas zrozumiała przez co przechodzić musiał przed laty jej własny syn: „Człowiek pojedyńczy, może być miłym lub niemiłym, dobrym lub złym, w gromadzie zatraca cechy człowieczeństwa, jest zwierzęciem. Tam zrozumiałam czem był obóz dla Tadzia i jemu podobnych – nie głód, nie wszy – tylko ludzie, ci byli straszni” (s. 135).
Z Ursusa autorka trafiła do Koszyc, gdzie spędziła kolejne miesiące, aż do ofensywy radzieckiej. Po przejściu frontu, pomimo iż wiele osób ostrzegało ją przed trudami życia w zrujnowanej Warszawie, autorka postanowiła wrócić do domu. Na miejscu zastała nieoczkiwany widok – na ścianach zachowanych przed całkowitym zniszczeniem budynków widniały afisze wyklinające Armię Krajową jako sojuszniczkę hitlerowskich Niemiec. Sytuacja w Warszawie okazała się zła, ale nie beznadziejna. Szulcowa stopniowo zaczęła urządzać się w niej na nowo, zobojętniała na wojnę, przestała także zwracać uwagę na warunki życia. W Warszawie dotarła do niej ostatnia tragiczna wiadomość – o śmierci męża w czasie walk o Czerniaków we wrześniu 1944 r.