Moje Podole. Wspomnienia z dzieciństwa. Lata 1893–1903
Pierwszy tom Wspomnień Amelii Łączyńskiej obejmuje najwcześniejsze lata jej życia. W gruncie rzeczy jest to bardziej opowieść o rodzinie, rodzinnym majątku i służbie, niż o niej samej. Jej osoba pojawia się tu dość rzadko, przede wszystkim w drugiej części opowieści, skupionej na wychowaniu i edukacji dzieci w rodzinnym Sidorowie. Wspomnienia napisane są lekkim językiem, autorka nie stroni od drobnych złośliwości, jak np.: „A teraz, jeśli wam ochota jeszcze dopisuje, wyprowadzę was z tych – jakby je dziś nazwali marksiści – domenów feudalnych w opłotki i między chaty uciskanej wsi” (k. 14r). Albo w innym miejscu, opisując swojego znienawidzonego nauczyciela, uczącego ją i jej brata, przeciwko któremu rodzeństwo starało się buntować: „O buncie nie było więcej mowy. Okazało się, że pan Kurkiewicz to nie byle jaka powaga i mądrość. Oparł się rewolucji, zwyciężył ją i zaprowadził z powrotem karność w rozprzężonych szeregach. Tylko brać przykład z takich tyranów” (k. 79r). W barwny i swobodny sposób Łączyńska przedstawia niezwykłe osobliwości swojego rodzinnego domu i wychowania, czy to swojego, czy pokolenia swojej matki: „W domu, gdzie panował dobrobyt, gdzie nie żałowano nikomu, gdzie rezydenci i rodzina latami przesiadywali, dzieci nie dojadały – wprzęgnięte w rygory Femci, która twierdziła, że wszelkie choroby powstają z przejedzenia. Na śniadanie podawano dziewczynkom zupy: barszcz, żur, kluski na mleku, krupniak itp. zamiast zwyczajnego mleka. Wszelkie słodycze wydzielano w homeopatycznych dawkach i porcje obiadowe nakładano na talerze w szczupłych rozmiarach” (k. 58r).
Obraz rodzinnego domu oraz mieszkających wokół dworu chłopów jest mocno wyidealizowany, trąci nostalgią i jest niemalże nierealny: „[...] może i byli biedni ludzie gdzieś, głęboko we wsi, może nie umieliśmy ich odkryć, ale zdaje się, że jeśli była bieda, to mogła być spowodowana tylko niesnaskami rodzinnymi, złym podziałem schedy i wydziedziczeniem starych, niepotrzebnych lub niedołężnych ludzi. Z chwilą jednak, gdy ta bieda przechodziła w stan dziadostwa zawodowego, przestawała już być gryzącą i przykrą” (k. 19r). Chociaż opowieść Łączyńskiej zaczyna się w końcu XIX w., już w tym okresie autorka dopatruje się korzeni przyszłej tragedii Polaków na Ukrainie: „Rusini, bo tak się tylko wówczas nazywali, w owych odległych czasach na przełomie wieków, byli długi czas elementem spokojnym, wcale niewrogim, ale gdy nasza mama Austria zaczęła politykę divide et impera i zabrała się do popierania wszelkich separatystycznych prądów, i u nas wypłynęli Ukraińcy” (k. 23r). Mimo to Łączyńska uważa, że w latach tych nadal na wsi ukraińskiej panowały względny pokój i wzajemny szacunek między Polakami a Ukraińcami: „Gadajcie sobie teraz, co chcecie, a ja wiem, że się nam dobrze żyło razem. I moja matka, i siostry służebniczki także do chorych Rusinów chodziły. W pewnych wypadkach, gdy np. proboszcz nasz wyjechał na odpust – szło się do cerkwi na nabożeństwo [...]” (k. 24r).