Dziennik: 10.04.1950–14.05.1950
Czwarty dziennik Agnieszki Osieckiej rozpoczyna się od krótkiego, sielankowego opisu Świąt Wielkanocnych w 1950 r. Następnie autorka przechodzi do relacjonowania niezwykle ważnego dla siebie tematu sportu. W przeciwieństwie do wcześniejszych dzienników, w zapiskach Osieckiej z 1950 r. nie brak przykrych zdarzeń związanych z jej pasją: „Raptem przyszedł Szafa i zobaczywszy mnie w wodzie, wskoczył na mój tor. I tak byłam zła na niego za głupstwa, które wygadywał, a teraz zaczęłam się po prostu bać (Ledźwiński stał nad basenem i robił idiotyczne miny, doprowadzając mnie do pasji). Chciałam czym prędzej wyjść z wody, ale Szafa złapał mnie za nogę. Zaczęłam się szarpać i złapałam krawędź basenu. Jednak ilekroć chciałam wyjść, Ledźwiński wpychał mnie z powrotem. Byłam wściekła i doskonale wiedziałam, że dostanę szoku. Na szczęście nie piłam wody. Nikt na nas nie zwracał uwagi. Ala widziała, ale nie chciała się mieszać […]. Dostałam ataku, tzn. nie płakałam, tylko rzucał mnie szloch – zresztą tak samo, jak już miałam często” (s. 5–6). Przez „szok” lub „atak” Osiecka rozumiała astmę i napad duszności.
Ogólny ton dziennika jest jednak optymistyczny, od czasu do czasu z jego kart przebija swobodne podejście młodej Osieckiej do życia i flirtu: „Zanim poszłam do opery, dzwonił do mnie jakiś kolega, bardzo wesoły i dowcipny, i rozmawiałam z nim 1½ godziny, chociaż nie znałam go. Bardzo rzadko sobie na takie coś pozwalam, ale miałam wtedy różowy humor i bardzo cięty języczek, i odpowiadało mi takie wygłupianie się. Kolega bawił się w »reportera prasy, który wie o wszystkim«, a ja udzielałam mu wywiadu. Nie powiedział, skąd ma mój telefon. Wie, do której szkoły chodzę, że pływałam na zawodach i zna niektóre moje koleżanki. Umówiłam się z nim dzisiaj, na 18.30, ale, naturalnie, wcale nie poszłam. Opowiedzieliśmy sobie, jak wyglądamy itd. Powiedziałam, że jestem ruda, piegowata i mam zeza. On był wprost zachwycony. Poza tym dość inteligentny człowiek (ma chyba około dwudziestu lat)” (s. 11–12). Optymizm i radość życia autorki widać szczególnie wyraźnie we fragmentach, w których odnosi się ona do najbardziej tragicznych epizodów swojego życia – np. pobytu w obozie St. Pölten, gdzie trafiła po upadku powstania warszawskiego. Mimo dramatycznych przeżyć po latach wspomina austriacką miejscowość jako „swoje miasteczko”: „Siedząc w szkole, leżąc w ogrodzie, patrzyłam w niebo – błękitne i piękne jak żaden obraz ani żadna dekoracja. Myślałam już o tym (już od dawna często tak myślę), że takie samo niebo i to samo złote, filuternie mrugające słońce jest nad St. Pölten […]. Tylko dlatego, że Austria nie jest moją ojczyzną, nie mogę tam pojechać, nie mogę zobaczyć, jaka jest Wiosna w St. Pölten – Moje Miasteczko na dłoni!!” (s. 19–21).