Dziennik wojenny, t. 6. Powstanie warszawskie obserwowane z Gołkowa
Drugi dziennik Amelii Łączyńskiej prowadzony w trakcie powstania warszawskiego. Dziennik ten nacechowany jest romantycznym, polskim mesjanizmem: „Cierpimy ponad miarę, więcej jak wszystkie inne narody Europy, ale duch boży w nas tkwi. Poprzez męczeństwo przeznaczeni do wyższych celów żyjemy i trwamy na życie i przodownictwo drugim. Nasi wieszcze nie wyssali sobie z palca mesjanizmu polskiego, z wierzchu był im objawiony i ukazany” (k. 6v–7r).
Autorka, która z końcem sierpnia nie miała już sił, by pozostawać dalej w niszczonym mieście, podjęła wraz z grupą obcych sobie ludzi udaną próbę przedostania się do swojej koleżanki mieszkającej w podwarszawskim Gołkowie: „Od 2 dni jestem tu. Jak prawdziwy rozbitek z dwoma tobołeczkami przewieszonymi przez ramiona dotarłam ledwo żywa w środę. Jak się ucieszyłam, gdy zastałam wszystkich na miejscu, bo obawiałam się, że już przenieśli się gdzieś i będę zmuszona u obcych i niechętnych ludzi szukać przytułku. Z Warszawy uciekłam, nie mogę nerwowo dłużej wytrzymać potwornych bombardowań, które ostatnio na Mokotów skierowali Niemcy” (k. 2r). Od teraz przekazywane przez nią wieści o wydarzeniach w Warszawie pochodzą z drugiej ręki, od przypadkowo spotykanych uciekinierów z miasta. W ten sposób dowiaduje się, że w dwa dni od opuszczenia przez Łączyńską schronu pod kamienicą, w której mieszkała, bombardowanie zniszczyło doszczętnie budynek, wszyscy mieszkańcy schronu zginęli: „Przepadły więc moje pamiętniki, maszyna karmicielka, ale zginęła najprawdopodobniej Solska wraz z całym swoim majątkiem, o który dbała tak bardzo” (k. 5r). Dzienniki, pozostawione w schronie, udało się autorce odzyskać na początku października, gdy dostała się przez posterunki niemieckie do zrujnowanego miasta – tam, spotkawszy przychylnego jej żandarma niemieckiego, zdołała w ruinach wydostać pozostałości swojego majątku i powrócić do Gołkowa.
Teraz częściej pojawiają się w jej dzienniku informacje o wydarzeniach na Zachodzie – każdy sukces aliantów, paradoksalnie, wprawia Łączyńską w przygnębienie, trudno jej bowiem pogodzić się z tym, że gdy na jednym froncie Amerykanie i Brytyjczycy dotarli już do granic Rzeszy, na drugim, za przyzwoleniem Sowietów, niszczona jest Warszawa i wyniszczana ludność cywilna: „Jeszcze W. nieuwolniona, dalej bombardują ją Niemcy. Wczoraj była pogłoska, że mieli Polacy nadać apel ostateczny do Londynu, że jeśli pomoc nie przyjdzie do 3 dni, nie będzie w ogóle już potrzebna […]. Bolsz. bawią się z nami jak kot z myszą, to zbliżają się i dają do zrozumienia, że już, już wchodzą, to stają na miejscu wzgl: oddalają się. Wczoraj była już audycja z Lublina, czysto bolszewicka, nawet w złym polskim języku. Typowo propagandowo ogłupiająca jak do dzieci z ochronki. Mamy już przedsmak naszej Polski bolszewickiej. Na Zachodzie przekroczyli już granicę niem. koło Saarbrücken. Już tam toczą się walki. W Holandii są alianci, ale u nas wciąż beznadziejnie” (k. 5v–6r).