Byłam uczennicą „dziesięciolatki” w Stanisławowie
Autorka opisuje pierwsze tygodnie II wojny światowej i naukę w radzieckiej szkole, tzw. „dziesięciolatce”. W momencie wybuchu wojny miała piętnaście lat i mieszkała z rodzicami i młodszą siostrą w Stanisławowie. Pamięta, że 1 września 1939 r. poszła rano do kościoła (był pierwszy piątek miesiąca) i tam dowiedziała się o napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę. Ksiądz modlił się z wiernymi za ofiary wojny. Tego dnia spadły bomby na Stanisławów. Ludzie z zapartym tchem słuchali audycji radiowych, przynoszących wieści z pola bitwy. Miasto zapełniło się uciekinierami z terenów zajętych przez Niemców. Potem 17 września 1939 r. wkroczyła Armia Czerwona. Autorka wspomina żołnierzy radzieckich w obszarpanych mundurach. Za nimi pojawili się cywile z rodzinami. Wykupowali wszystko ze sklepów. Na mieście pojawiły się propagandowe plakaty, mówiące o rozbiorze Polski.
Rok szkolny rozpoczął się z dużym opóźnieniem. Gimnazjum Sióstr Urszulanek, do którego chodziła Maria, z czasem przekształcono w szkołę radziecko-ukraińską. Siostry początkowo musiały pożegnać się z habitami, potem zakonnice zupełnie usunięto ze szkoły. Zastąpiono je nauczycielami świeckimi. Zaczęła się rusyfikacja uczniów i indoktrynacja światopoglądowa. Szkołę przekształcono w radziecką „dziesięciolatkę”. Wprowadzono koedukację. Języka polskiego nie mogli uczyć Polacy, nie uczono geografii ani historii. Odbywały się akademie październikowe poświęcone rewolucji. Uczniowie się buntowali, sabotowali niektóre działania władz szkolnych. Nienawidzili wszystkiego, co rosyjskie (języka, literatury). Było to do pewnego stopnia tolerowane, ponieważ rusyfikatorzy chcieli zjednać sobie polską młodzież.
Gdy zaczęły się wywózki w głąb Rosji, Polakom towarzyszył ciągły strach przed rozłączeniem z bliskimi. Wywożone były głównie rodziny oficerów i policjantów, osadników, którzy przenieśli się z centralnej Polski na te „żyzne ziemie”, a także inteligentów. Rodzina autorki należała do tej ostatniej grupy. Ojciec, nie chcąc pracować dla Sowietów, nie zgłosił się do pracy. Żyli z oszczędności, a gdy te się skończyły, sprzedawali rzeczy osobiste. Cudem uniknęli deportacji. Ojciec pojechał do Lwowa z dokumentami, żeby zarejestrować całą rodzinę jako chętnych do wyjazdu do Generalnego Gubernatorstwa, ale w tramwaju został okradziony z portfela i nie mógł dokonać rejestracji. Niebawem okazało się, że spis był podstępem władz radzieckich, gdyż zarejestrowanych wywożono nie na Zachód, lecz na Wschód.