Zbieg okoliczności – wspomnienia z czasów okupacji austro-węgierskiej
Notatki pochodzą z 29 lipca 1934 r. Rozpoczyna je swobodna refleksja Komackiej, w której wspomina opowiadania babki o „niezwykłych przygodach” powstańców z roku 1863. Autorka opisuje tytułowy zbieg okoliczności, posiłkując się przykładem historii powstańca (tożsamość nieznana) z rozbitego oddziału, wygłodniałego i przemieszczającego się po obcych miastach, który „ścigany był jak zwierzę”. Kobieta notuje, że przez jakiś czas ukrywał się pod stertą desek, każdego ranka budziło go parskanie koni należących do kozackich oddziałów gęsto rozmieszczonych po okolicy. O wyjściu z ukrycia nie mogło być mowy, a myśli o śmierci głodowej powracały jak bumerang. Nie miał nadziei, że nadciągnie pomoc. Ratunkiem okazała się pospolita kura, której jajka, znoszone w pobliżu, żywiły go, dopóki w miasteczku przebywali Kozacy.
Diarystka następnie wraca myślami do pewnego ranka z roku 1916 lub 1917 (dzieli się uwagą, że pamięć ją zawodzi i nie pamięta dokładnej daty), gdy siedziała w domu przylegającym do budynku obecnie (w 1934 r.) pełniącego funkcję Urzędu Wojewódzkiego, odrabiając lekcje z Jadzią i Zosią S. (tożsamość kobiet bliżej nieznana). W pewnym momencie do jadalni wkroczyć miała pani domu w asyście austriackiego patrolu wojskowego. Od tegoż ranka skrupulatnie rewidować mieli oni wszystkie lubelskie mieszkania w poszukiwaniu ukrytych zapasów żywności. Zaczęto poszukiwania, Austriacy zaglądali w każdy kąt, ale niczego podejrzanego ostatecznie nie znaleziono. Autorka zapamiętała, że podoficer zasalutował i mężczyźni opuścili budynek, a ona wróciła do lekcji. Niepokoiła się jednak, jak wygląda sytuacja „u mnie, na Konopnickiej”. Rozmyśla, że wyszła z domu o siódmej rano, gdy o zamierzonych przeszukiwaniach nikt z mieszkańców jeszcze nie wiedział; z goryczą doszła jednak do wniosku, że i tak żadne ostrzeżenie nic by nie dało, gdyż bez wzbudzania podejrzeń nie można byłoby nic nigdzie ukryć. Problemem autorki nie była żywność, ale posiadanie przez nią maszyny drukarskiej z całym potrzebnym sprzętem i archiwum NZR-u (Narodowy Związek Robotniczy) w kufrze w przedpokoju. Ukryte materiały nazywała swoim „biurem paszportowym”, w kanapie przechowywała zaś peowiackie (Polska Organizacja Wojskowa) karabiny należące do „Kota” i „Kazika”.
Nachodziły ją myśli, czy jej matka została już aresztowana, zastanawiała się, czy powinna tam wrócić, czy lepiej tego nie robić. Ostatecznie podjęła decyzję o powrocie, co nastąpiło o trzeciej po południu, tj. po odbytych lekcjach. „Kazika” spotkała już na ulicy. Stremowana, wróciła na obiad do domu. Jak się okazało, ich kamienicę rewizja szczęśliwie ominęła. Był to jedyny dom z całej ulicy, który pominięto. Matka kobiety opowiedziała, że do sąsiadki, Pani Dz. z naprzeciwka, z prośbą o ciepły posiłek (a był to mroźny listopadowy poranek) przyszedł trzęsący się Polak landszturmista. Po zjedzonym barszczu żołnierz spotkał w bramie patrol, któremu oznajmił, że rewizja już się tam odbyła. Komacka zdarzenie tłumaczy sobie ingerencją niewidzialnej, wszechmocnej „Ręki” i podsumowuje, że stało się to wówczas sensacją dla mieszkańców ulicy.