Wspomnienia Marii Szoka-Mrówczyńskiej
Maria Szoka-Mrówczyńska wspomina wrzesień i październik 1939 r. Pracowała wówczas w Komendzie Wojewódzkiej Policji Państwowej w Łodzi. Jej kuzyn, Czesław Gryc z Radomska (syn Antoniego i Józefy z Radłowskich), jako funkcjonariusz Policji Państwowej został we wrześniu 1939 r. ewakuowany na tereny wschodnie i tam internowany przez Armię Związku Radzieckiego. Jak wynika z wysłanej przez niego kartki pocztowej z dnia 15 grudnia 1939 r., przebywał w obozie w Ostaszkowie, później prawdopodobnie w obozie w obw. Stalino (obecnie Donieck). W liście jego córki, Bożeny Gryc (akta Czesława Gryca), jest informacja, że prawdopodobnie zginął w Katyniu.
Na początku września kuzyn przyszedł do niej na komendę w Łodzi i oznajmił, że zostali rozbici pod Kutnem. Pożyczył od niej pieniądze na fryzjera i miał oddać, jak tylko odbierze swoje wynagrodzenie. Jednak już się nie pojawił. Później, ok. 1941/42 r., wczesną wiosną przybył do nich mężczyzna, którego nazwiska nie pamiętała, i oświadczył, że był w Ostaszkowie razem z Czesławem Grycem. Gdy była wymiana więźniów pomiędzy ZSRR i Niemcami, on wraz z kilkoma innymi więźniami został wymieniony. Czesław Gryc poprosił go wówczas o przekazanie listu rodzinie. Ponieważ nie mogli mieć niczego przy sobie, mężczyzna nauczył się na pamięć adresu rodziny Czesława oraz zapamiętał treść listu, którą przekazał następnie rodzinie. Opowiedział także o pobycie w Ostaszkowie i swojej ucieczce ze szpitala w Warszawie. Obóz znajdował się w klasztorze na małej wysepce na jeziorze. Więźniom dowożono żywność łodzią, ale było jej niewystarczająco. Dlatego dodatkowo żywili się rybami z jeziora. Wkrótce zaczęli chorować i umierać. Na wyspie nie było miejsca na chowanie zmarłych, więc po jakimś czasie wrzucano ich do jeziora. Autorka opisuje swoje losy podczas ewakuacji komendy. Wywieziono ich (Marię, inspektora Brożyńskiego, Złotowskiego i Irenę Gąsiorkiewicz) służbowym autem najpierw do Warszawy, a potem dalej do Kostopola. Tam zatrzymali się na kwaterze. Widzieli wielu rannych żołnierzy polskich. Następnego dnia przeniesiono ich do budynku szkolnego, do którego wieczorem wtargnęło trzech żołnierzy rosyjskich, poprzecinali kable telefoniczne i wyprowadzili rozbrojonych inspektorów. Na boisku zgromadzono polskich żołnierzy. Kobiety wybiegły na ulicę. W mieście pełno było radzieckiego wojska na koniach. Ktoś wskazał im drogę do torów kolejowych, gdzie czekała salonka prezydenta. Udało im się dostać do pociągu, który wkrótce ruszył, otrzymały też coś do jedzenia. Po drodze napotkali uszkodzony most i pociąg trzeba było ewakuować. Na pobliskim dworcu przesiedli się do pociągu towarowego. Wszystkie stacje po drodze przepełnione były uchodźcami. Wysiedli na jednym z przystanków i dalej szli przez las do Kowela, gdzie dołączyli do idących po wizy zagraniczne. Znaleźli się w budynku strzeżonym przez żołnierzy radzieckich. Musieli wpisać się do księgi z prośbą Polaków do rządu radzieckiego o opiekę nad Polską. Powiedziano im, że kto nie podpisze, nie będzie wypuszczony. Wiz nie otrzymali. Dalej jechali pociągami towarowymi przez Chełm, Włodawę, a następnie dorożką przez Parczew, Siedlce do Baranowicz, gdzie mieszkał brat autorki. Tam dowiedzieli się, żeby nie starać się o wizę, bo zapisanych na listę nocami wywożą w głąb Rosji. Na takiej liście znalazł się także jej brat. Po zaopatrzeniu się w żywność ruszyli w drogę powrotną w stronę Warszawy. Po wielu trudach dotarli do stolicy, a stamtąd pociągiem osobowym do Łodzi. W domu autorka znalazła się pod koniec października. Dowiedziała się, że podczas jej nieobecności codziennie przychodził oficer niemiecki i pytał, czy wróciła. Następnego dnia wyjechała do rodziny do Radomska.