Rok 1943, lipiec, Wołyń
Dokument przedstawia wspomnienie autorki z wydarzeń na Wołyniu w 1943 r. Historie, które przedstawia, miały miejsce w Kisielinie i pobliskich wsiach. W niedzielę 11 lipca miejscowa ludność zebrała się na mszy św. Była to druga eucharystia od czasu otwarcia kościoła; przedtem Niemcy nie pozwalali na organizację zgromadzeń. Pod koniec nabożeństwa do budynki weszli uzbrojeni Ukraińcy i odczytali (autorka nie podaje, z jakiego dokumentu), że Polacy są coś winni Niemcom i ponoszą za to karę. Zaraz potem napastnicy zaczęli strzelać do wiernych. Dla ofiar mieli już przygotowane dwa doły, wykopane za kościołem. Kilkadziesiąt osób, które stało najbliżej ołtarza, uciekło razem z księdzem przez zakrystię na plebanię i schowało się na strychu. Gdy Ukraińcy pozabijali wszystkich w kościele, zaczęli ścigać tych, którym udało się uciec. Próbowali (bezskutecznie) dostać się na strych. Potem chcieli spalić plebanię, jednak właśnie zaczął padać ulewny deszcz. W końcu odeszli. Po kilku dniach wrócili i pozabijali pozostałych mieszkańców w ich domach. W poniedziałek zabito wszystkich z bogatej, polskiej wsi Rudnia. Większość mieszkańców została spalona żywcem w drewnianej kapliczce, część uśmiercono w ich domach. Z Rudni uratowały się tylko dwie dziewczynki. We wtorek rodzina autorki wyjechała szukać schronienia w domach Niemców. Ojciec piszącej znał dobrze język niemiecki, co okazało się w ich sytuacji bardzo pomocne. Kobieta jednak zauważa, że nie wszyscy jej bliscy wyszli z opresji szczęśliwie; cioteczna babcia autorki została brutalnie zabita (wyrwano jej język, wydłubano oczy, połamano kończyny) – miało to miejsce w kolonii Sienkiewicze (pow. Horochów). Matka jej ojca została spalona żywcem. Sąsiadka rodziny autorki, pani Karaniewicz, zupełnie osiwiała ze strachu, kiedy była prowadzona na śmierć. Ostatecznie uratowała ją wcześniej przygarnięta przez nią Ukrainka, za sprawą ciąży wyrzucona przez ojca z domu. Karaniewicz powiedziała oprawcom, że jest matką Ukrainki, dlatego darowano jej życie. Rodzina autorki zatrzymała się we Włodzimierzu, jednak szybko okazało się, że nie jest to bezpieczne miejsce (zaczęły się „zaczepki Banderowców z Niemcami”). Po pobycie w mieście rodzinę wywieziono „na roboty” do Niemiec, gdzie kobieta i jej bliscy przetrwali do końca wojny. Kończąc swój zapis autorka dodaje, że przed wojną w jej miejscowości nie było żadnych konfliktów na tle narodowościowym – Ukraińcy, Polacy, Niemcy i Żydzi chodzili razem do szkoły i nikt nie zwracał uwagi na cudze pochodzenie. W czasie wojny jednak to Ukraińcy wydawali Polaków Sowietom i Niemcom.