Moje wspomnienia z Wołynia
Autorka zaczyna swój tekst od charakterystyki Wołynia – jego ludności, historii i kultury. Przedstawia okres żniw jako czas wytężonej pracy, a samych ukraińskich żeńców opisuje jako ludzi kochających pieśni. Dużo miejsca poświęca również zobrazowaniu piękna przyrody Wołynia oraz poszczególnych miejscowości (np. Równego czy Krzemieńca). Wymienia wiele wybitnych polskich osobistości, które były w jakiś sposób związane z tymi ziemiami, w tym m.in. Juliusza Słowackiego, Józefa Ignacego Kraszewskiego jako dzierżawcę majątku Kisiele, Gabrielę Zapolską, Antoniego Malczewskiego czy Józefa i Konrada Korzeniowskich. A.R. wspomina, że wiosną 1939 r. uczono ich w szkole nakładać maski gazowe i kryć się przed samolotami. Przedwojenne lato charakteryzuje bardzo sensualnie – pamięta smak poziomek, malin oraz zapach grzybów i łubinu. Pod koniec sierpnia ojciec autorki został powołany do wojska. 17 września 1939 r. na Wołyń wkroczyli Rosjanie. A.R. dodaje przy tym uwagę, że Ukraińcy bardzo cieszyli się z tego powodu, ponieważ uznali, że najeźdźcy uwolnią ich od polskich panów. Autorka się temu nie dziwi – wielokrotnie była świadkiem, jak polscy szlachcice i mieszczanie źle traktowali ukraińską ludność. Kolejne partie tekstu poświęcone są zdarzeniom prowadzącym do rzezi wołyńskiej. A.R. opisuje: tworzenie przez miejscowego sołtysa listy Polaków, którzy mają być wywiezieni na Syberię, nakaz noszenia przez dzieci czerwonych chust („od tej pory dzieci byli pionierami, a młodzież to już komsomolce” – k. 9v), masowe suszenie chleba i planowanie ucieczki przez ludność polską, zsyłki polskich oficerów i inteligencji w głąb Rosji. Na Polaków nakładano bardzo wysokie podatki, pod byle pretekstem trafiali oni do więzień.
Rodzina autorki nie była zamożna ani wykształcona, początkowo więc nie zwracano na nią większej uwagi (poszukiwano tylko ojca, reszta żyła we względnym spokoju). Brat autorki został jednak niebawem wysłany na przymusowe roboty do Niemiec. Matka autorki w 1940 r. szybko zaaranżowała małżeństwo szesnastoletniej córki Dominiki z Antonim Radzickim, by mieć wsparcie mężczyzny w gospodarstwie. Zięć okazał się bardzo zaradny, pomagał przy wykończeniu domu. Siostrę autorki późniejsza ciąża uchroniła przed zsyłką. Dzięki wujowi, który utrzymywał bliskie kontakty z żandarmerią (mieszkał w Rafałówce), oraz współpracującemu z partyzantami szwagrowi rodzina autorki była w stanie przygotować się zawczasu na kolejne tragiczne wydarzenia. Wiosną 1943 r. dotarły do nich wieści, że ukraińscy popi święcą noże i siekiery, które mają być stosowane jako broń przeciwko Polakom. W lesie coraz częściej odnajdywano ciała (początkowo tylko bogatszych Polaków) z wyraźnymi śladami tortur. Początkowo wszyscy myśleli, że to osobiste porachunki. 7 lipca 1943 r. siostra autorki urodziła córkę. A.R. pisze, że pewnego dnia szwagier autorki, przebrany w łachmany, udał się do lasu. Już wcześniej wiedział, że partyzantka radziecka prowadzi szeroką działalność propagandową na Polesiu i na północy Wołynia przeciwko Polakom. W lesie spotkał ludzi z UPA. Ci zapowiedzieli, że niebawem ich „odwiedzą”, drwili z mężczyzny i powtarzali: „Do pobaczenia”. Mężczyzna był przerażony. Nakazał całej rodzinie uciekać. Od tej pory zaczęła się długa tułaczka całej rodziny. Najpierw udali się do Rafałówki. W nocy płonęły wszystkie okoliczne wsie, nad ranem do miasta dotarły niedobitki. Ofiary opowiadały, co banderowcy robią z ludźmi. Wszyscy już wiedzieli, że na terenie Wołynia mają miejsce masowe mordy: „nie darowano nawet Ukraińcom, sprzeciwiającym się tym zbrodniom, nie oszczędzano przy tym potwornych tortur starcom, kobietom i dzieciom” (k. 11v). Rodzina autorki zdecydowała się skierować w stronę Białorusi. Tułała się wraz z dużą grupą innych Polaków oraz Żydów, a także partyzantami, chroniącymi ich przed napaścią ze strony UPA.
Drugą połowę wspomnień zajmują opisy rzezi wołyńskiej. A.R. przedstawia narzędzia zbrodni banderowców (noże, widły, kije, siekiery, haki do gnoju), okrutne tortury, którym poddawano ludność, mijane po drodze zmasakrowane ciała, przedstawia panujące wszędzie głód i strach. Nadmienia, że stawiane w wioskach krzyże służyły ukraińskim sąsiadom jako rodzaj zachęty dla banderowców do wymordowania Polaków w danej miejscowości. Grupa uciekinierów wraz z rodziną autorki przemieszczała się przez spalone wsie, chroniła przed wygłodniałymi psami, wysadzała mosty, by uniemożliwić banderowcom podążanie za nimi. A.R. zauważa, że do polskiej partyzantki wstępowali z czasem też Żydzi, Rosjanie i inni Ukraińcy, którzy w rzezi stracili bliskich. Jednocześnie słyszała, że Polacy coraz częściej brali odwet na Ukraińcach i w okrutny sposób mordowali całe ich rodziny.
Rodzina A.R. skierowała się ku Pińskim Błotom. Pod koniec października 1943 r. partyzanci rozlokowali polskie rodziny po różnych białoruskich wsiach, by przetrwały zimę. Autorka opisuje, że mimo wszystko wciąż trzeba było uciekać do lasu, ponieważ banderowcy dotarli także na pogranicze ukraińsko-białoruskie. Matka, siostra i sama autorka wciąż się przemieszczały – pomieszkiwały u różnych gospodarzy, okolicznych górników, koczowały w lesie. Na jakiś czas trafiły do niemieckiego obozu. Ponieważ zbliżał się radziecki front, Niemcy puścili wolno kobiety i dzieci. Rodzina A.R. znów trafiła do lasu. Kobiety zorganizowały sobie prowizoryczne mieszkanie, autorka nauczyła się robić swetry, rękawice i skarpety – wymieniała je na wełnę i jedzenie. Zaprzyjaźniła się z Białorusinką Lidią. Raz A.R. trafiła na banderowców. Zajęli wieś, w której akurat przebywała. Odgrażali się wszystkim naokoło, jednak nikogo już nie mordowali, ponieważ „Ameryka zabroniła tępić inne narodowości” (k. 37v). Autorka kwituje to doświadczenie następująco: „A więc tak wygląda banda UPA. I pomyśleć, co by było, gdyby ich spotkano rok temu” (k. 38v). Wiosną 1945 r. sytuacja zaczyna się uspokajać. A.R. odnotowuje, że ludzie spokojnie obsiewali już wtedy pola, sadzili ziemniaki, a nawet organizowali targi żywności w Janowie (oddalonym od jej leśnej osady o blisko 24 km). Ostatecznie A.R. nakłania matkę i siostrę, by przeprowadzić się na tzw. Ziemie Odzyskane i zacząć życie na nowo. Autorka, po raz kolejny zdradzając swoją miłość do przyrody, zaznacza, że musiały porzucić „nasz kochany Wołyń, lasy dębowe, łąki pełne niezapominajek i czystą wodę w strumyku, i kukułki kochane próżniaczki, i motyle kolorowe (k. 42v–r). Tekst kończą rozważania na temat możliwości przebaczenia UPA. A.R. zakłada, że wiara chrześcijańska nakazuje mimo wszystko odpuścić im winy: „A więc w waszym imieniu, najbliżsi, przypomnę naszym sąsiadom ukraińskim dawną przyjaźń i wypomnę krzywdę bolesną, a dla wszystkich żyjących spisałam kartkę historii skrywanej przez wiele lat w rozżalonym sercu, historii, która utkwiła jak grot i nigdy nie zatrze się w mojej pamięci” (k. 43v).