Muzykolog z ekierką
Zbeletryzowane wspomnienie autorki o sierpniu 1950 r., spędzonym w willi wczasowej w Rościszowie (k. Dzierżoniowa). W czasie wakacji do autorki i jej męża, kompozytora Alfreda Gradsteina, przyjechała w odwiedziny Zofia Lissa (wybitna profesorka muzykologii – nazwisko Lissy jest nadpisane ręcznie nad skreśloną „Łucją Formizzą”). We wspomnieniową narrację autorka wplata również opowieść o miejscu: Rościszów leży w dolinie między górami, które nie zaznały wojny. Według miejscowych podań w czasie II wojny światowej Niemcy mieli zakopać tam swoje skarby, które znajdowali późniejsi mieszkańcy ziem odzyskanych. Gradsteinowa opowiada o chłopie Franiu, którego przyłapała na poszukiwaniu skarbów w jej własnym ogrodzie: młodzieniec udawał, że zbiera robaki. Później okazało się, że miał w domu masę złotych obrączek i kamieni ukrytych w słoju. Utrzymywał to w tajemnicy do momentu, gdy pewnego dnia jego żona wybrała się na potańcówkę w remizie i założyła na siebie wszystkie znalezione klejnoty. Był tam także komendant Milicji Obywatelskiej, który kazał zrobić rewizję w domu Frania, wskutek czego odebrano mu wszystkie znaleziska. Pomimo dygresji tego typu, główna oś narracji skupia się wokół przyjazdu profesor Lissy, opisywanej jako „zacietrzewiona marksistka” i genialny naukowiec, której prace są wykorzystywane nawet na Zachodzie, gdzie jednakowoż – jak pisze autorka – jest znienawidzona za swoje poglądy. Po paru dniach pobytu Lissa znajduje sobie zajęcie: chodzenie nago po okolicznych górach. Gradsteinowa wysłuchiwała później o tym w sklepie od miejscowych mieszkańców, którzy mogli – zgodnie ze słowami autorki – „dowolnie się przyglądać gołemu naukowcowi”. Innym pomysłem Lissy na spędzanie czasu było urządzenie seansu spirytystycznego z harcerzami, którzy pomagali czasem przy pracach w ogrodzie – warszawska muzykolożka chciała wywołać ducha, żeby dowiedzieć się, gdzie są zakopane skarby.
Autorka wplata w tekst informacje na temat codziennych czynności i przyzwyczajeń rezydentów willi w Rościszowie. Na przykład o tym, jak wieczorami wystawiała radio na werandę, puszczała Beethovena lub Mozarta i zbierała maliny, z których robiła własne wino (wystarczało go później – jak stwierdza – dla mieszkańców Dzierżoniowa, Rościszowa i Pieszyc). Z kolei gdy pobyt gości dobiegał końca, a dni robiły się coraz krótsze, przesiadywała całymi dniami z mężem, który grał jej utwory skomponowane jeszcze w Paryżu. Gradsteinowa pisze, że mogła wówczas słuchać go całymi dniami i niczym się nie zajmować. W zakończeniu powraca motyw poszukiwania skarbów, do którego namawiał ją znajomy ksiądz – niczego jednak nie udało się znaleźć. Autorka domyka wspomnienia stwierdzeniem, że napisze o tym osobno.