Jola do Haliny Martin, 8.12.2002
List do Haliny Martin, którym autorka opisuje swoją roczną walkę z depresją.
Na wstępie pisze, jak ważna dla niej jest przyjaźń tak niezwykłej i wspaniałej kobiety. Dalej wyjaśnia swoje ubiegłoroczne milczenie, przerywane alarmującymi sygnałami SOS, zapewniając, że od trzech miesięcy czuje się jak nowonarodzona, zdrowa i szczęśliwa.
Jej choroba zaczęła się w poprzednim roku w sierpniu, zupełnie nagle. Była w Kopenhadze na międzynarodowej konferencji naukowej, gdzie wygłosiła referat. Potem obudziła się nad ranem w hotelu i poczuła, że umarła. Straciła wszelką chęć do życia. Ogarnął ją paniczny lęk. Myślała, że to skutek przepracowania, braku wakacji. Być może, że był to też skutek utraty ukochanego psa, który zdechł dwa tygodnie wcześniej. Gdy wróciła do Polski, jej córka Dominika była przerażona jej widokiem. Zabrała ją w góry, wyprawy w Tatry Wysokie zawsze stawiały ją na nogi. Nie pomogło. Również powrót do obowiązków (zajęcia ze studentami na UW) nie przyniósł spodziewanej poprawy. Jej bliski przyjaciel, Bogdan (psychiatra), polecał jej najlepszych specjalistów od depresji, ale przyjmowane leki powodowały tylko wymioty, bez właściwego rezultatu. Dawano jej zwolnienie, ale wolała pracować, żeby zupełnie nie oderwać się od życia. Ale praca na uczelni przychodziła jej z wielkim trudem.
Przyszły wakacje, córka wyjechała, a ona nadal walczyła z depresją. W końcu lipca największa sława od leczenia depresji, dr K. z kliniki na Sobieskiego, powiedział, że w jej przypadku, depresji lekoopornej, jedyne wyjście to elektrowstrząsy. Już miała poddać się temu zabiegowi, gdy zadzwonił Bogdan i powiedział, że umówił ją z jeszcze jedną lekarką i że jest chyba dobra. Jola poszła na wizytę. Lekarka rozmawiała z nią godzinę (żaden z lekarzy nie poświęcił jej wcześniej tyle czasu). Potem stwierdziła, że nie widzi u niej depresji tylko lęk. Dała jej lek na bazie bromu. Już po pierwszej pastylce była radykalna poprawa. Powróciła do życia. Tak samo nagle, jak rok wcześniej „umarła” w Kopenhadze. Gdy córka zadzwoniła z wakacji, nie mogła uwierzyć, ale zobaczyła „cud” na własne oczy po powrocie do domu.
Autorka pisze także o swojej córce, która skończyła właśnie anglistykę. Napisała bardzo dobrą pracę magisterską: „The Motive of Mission in the Novels of Kazuo Ishiguro”. Od września pracuje w liceum sióstr Nazaretanek na Czerniakowskiej jako nauczycielka angielskiego. Bardzo spodobała jej się ta praca, od pierwszego dnia odkryła w sobie żyłkę belferską. Być może ma to po babci, która przez 30 lat uczyła chemii w technikach.
W post scriptum autorka pisze, że wybrałaby się do Londynu, by spotkać się z Martinową, ale na razie ją na to nie stać. Może uda jej się coś „wyskrobać” na wiosnę lub ferie zimowe.