Halina Martin do Zofii Breskin, 7.07.1993
List do Zofii Breskin z Tel-Avivu, w którym autorka nawiązuje do wspomnień adresatki, które ostatnio przeczytała. Kobieta opisała swoje wojenne losy jako Żydówki, jak uciekała i ukrywała się przed Niemcami, jak ludzie, nie znający zasad konspiracji, pomagali jej z narażaniem swego życia.
Na wstępie opowiada pewną anegdotę z Powstania Warszawskiego. Gen. Bór-Komorowski, na wypadek wzięcia do niewoli, przed powstaniem wyznaczył swoich następców. Na następnego wodza AK wyznaczył gen. Okulickiego, który otrzymał rozkaz całkowitej konspiracji. O mały włos nie został rozstrzelany przez żandarmerię AK, która natknęła się na niego w jednej z kryjówek. Nie mógł powiedzieć, kim jest. Ocaliła go jego łączniczka, „Janka” (Janina Konopacka), która zażądała by zaprowadzili ich do „Montera”, dowódcy powstania w Śródmieściu.
Dalej opisuje wiele sytuacji związanych z pomocą, jakiej udzielała Żydom podczas okupacji. Opowiada np. o Annie, profesor Politechniki [chodzi o Annę Wałek-Czernecką], o jej synu, dwóch siostrach i bracie, którzy zamieszkali w Pawłowicach. Mieli fałszywe papiery i pracowali z nią w konspiracji, byli zaprzysiężeni do tajemnicy. Była jeszcze rodzina Roberta (żona i dwóch synków). Robert pracował w kancelarii i jeździł po całym powiecie grójeckim, nikt nie wiedział, że się „ukrywa”. Dzieci było w sumie jedenaścioro. Ich opiekunka była wtajemniczona. Z inteligentami nie było kłopotu. Trudniej było ocalić prawdziwych Żydów, którzy źle mówili po polsku, chcieli zachować swoje zwyczaje, które ich zdradzały. Byli to panowie Kramarski, Leszno i Borensztajn, ten ostatni był najtrudniejszy, bo w najtrudniejszym okresie getta wierny był swojej tradycji. Po kilku wizytach w getcie udało się ich wyprowadzić i ukryć w wynajętej stodole u chłopa pod Tarczynem. Ratowała też rodzinę pewnego adwokata, którego żona w 1946 r. zadenuncjowała ją na UB. Autorka dość szczegółowo opisuje niektóre zdarzenia, także kłopoty, jakich dostarczali jej ludzie, których ratowała. Wspomina np. o dwóch kobietach, którym pomogła, a po kilku tygodniach sprowadziły jej Wehrmacht na głowę. Innym razem jakiś nieznajomy Żyd wskazał ją patrolowi na ulicy jako Żydówkę. W gmachu gestapo na Szucha widziała rzeczy nie do opisania.
Pod koniec swojego opowiadania pisze, że otrzymała książkę o czasie wojny w powiecie grójeckim, tylko raz mimochodem wspomniano jej nazwisko. W odpowiedzi żartem napisała, że ta książka jest dla niej odznaczeniem za dobrą konspirację. U niej przechowywali się ludzie poszukiwani za pracę przed i w czasie wojny. Zachowywali się normalnie, wieczorami grała muzyka, byli dobrze ubrani, pewni siebie. W opowiadaniu nie podawała nazwisk, bo niektórzy z opisanych ludzi jeszcze żyją.